Bóg otworzył mi oczy

Bóg otworzył mi oczy

Możesz opowiedzieć, jak wyglądały objawy Twojej choroby?

– Niestety, były bardzo typowe, tylko nie umieliśmy ich prawidłowo odczytać. Chodziłam przez parę miesięcy z powiększonymi węzłami chłonnymi, kaszlem, stale walczyłam ze słabością swojego ciała. Lekarze, do których się zgłaszałam, także nie dostrzegali niczego groźnego, wręcz zapewniali mnie, że nic mi nie jest, przez co straciłam tak cenny w moim przypadku czas na leczenie.

Zanim dowiedziałam się, że mam raka, miałam dokładnie zaplanowane całe swoje życie. Na trzy miesiące przed moimi osiemnastymi urodzinami miałam zrobić prawo jazdy, impreza urodzinowa też już była zaplanowana, miałam również pomysły na wakacje… właściwie miałam plany na każdy dzień i miesiąc swojego życia.

Teraz, gdy z perspektywy czasu patrzę na niektóre z nich, jestem przerażona ich głupotą. Cztery tygodnie przed tym jak dowiedziałam się o swojej chorobie, sprzątałam ze swoim chłopakiem dom i w żartach tak do niego powiedziałam, że zachowujemy się tak jakbyśmy nigdy w życiu nie mogli dostać raka, tak jakbyśmy już tu na ziemi byli nieśmiertelni, zawsze piękni, młodzi i zdrowi… Niesamowite jest dla mnie to, że po miesiącu Pan Bóg dał mi tę chorobę.

W jaki sposób się o tym dowiedziałeś?

– Lekarz rodzinny dał mi skierowanie do hematologa. Byłam trochę podenerwowana, ale tylko i wyłącznie koniecznością udania się na badania do szpitala. O niczym innym nie myślałam. Tak było przez cały czas trwania licznych badań, przekierowywania mnie od jednego specjalisty do kolejnego. Cały czas próbowałam sobie wmówić, że nic mi nie jest, nawet wówczas, gdy usłyszałam jak jedna z lekarek mówi do innej, że bardzo prosi, o natychmiastowe zapoznanie się z moim wynikami, kiedy lekarze przekazywali je sobie po kolei, kiedy omawiali je w kilka osób, nawet wówczas, gdy wyprosili mnie z pokoju, w którym został tylko ojciec…

Wciąż chciałam ocalić nadzieję, że to na pewno nie jest nic złego. Padały przy mnie medyczne terminy, których wówczas nie rozumiałam. Zdjęcia rentgenowskie wykazały, że w klatce piersiowej mam guza, który może spowodować uduszenie. Dopiero to mnie przeraziło i zaczęło coś do mnie docierać. Poczułam ogromny strach. Szłam szpitalnym korytarzem, który tamtego dnia nie miał dla mnie końca, i kiedy zobaczyłam napis na drzwiach: Hematologia i onkologia, powtarzałam sobie ze strachem: ja nie chcę…

Po przekroczeniu progu zobaczyłam łyse dzieci, lekarz poprosił mnie na rozmowę i wyjaśnił, że jestem chora na raka, że dostanę chemię itd. Zastanawiałam się, czy on mówi o tej chemii, od której się wymiotuje, łysieje, którą właściwie znam tylko z telewizji, z programów o dziecięcych hospicjach… Gdy w końcu dotarła do mnie ta informacja, w jednym ułamku sekundy runął mój cały dotychczasowy świat, a wraz z nim wszystkie plany na przyszłość. Nie zostało mi absolutnie nic, i ta wielka pustka zmusiła mnie do odbudowania moich relacji z Bogiem, by nie popełnić samobójstwa… Po prostu były i są takie momenty, kiedy czuję się strasznie samotna, one zmuszają mnie do budowania prawdziwej relacji z Panem Bogiem, by przez to wszystko przejść.

Krótko przed chorobą byłam na rekolekcjach, na których usłyszałam pytanie Pana Boga: Majko, czy ty mnie kochasz? Odpowiadałam: tak, kocham Ciebie, Boże, widziałam, jakie cuda czyniłeś w moim życiu, jak chociażby moja rodzina, to, że rodzice są razem, każde życie mojego rodzeństwa jest dla mnie cudem, przecież moim rodzicom byłoby znacznie łatwiej, gdyby było nas mniej. Cudem dla mnie jest także to, że mamy dom, ogród, o który modliłyśmy się z siostrami wytrwale przez kilka lat.

Potrafisz określić moment, kiedy straciłaś bliskie relacje z Bogiem?

Kiedy zaczęłam dorastać i tracić zaufanie do Boga, mieć swoje plany i pomysły na życie oraz podejmować samodzielne decyzje uważając, że sama muszę decydować o tym, co dla mnie jest najlepsze. Zamiast w zaufaniu się modlić, próbowałam wiele rzeczy zdobyć sama. Kiedy więc przyszedł czas poważnych rekolekcji, podczas których słyszałam, jak Pan Bóg mnie pytał: Majko, czy ty mnie kochasz, łatwo było mi odpowiedzieć – tak, Boże, kocham Cię. Jednak właśnie wtedy dotarło do mnie, że choć nie jestem ciężko chora, to stale przeciw Panu Bogu szemram, narzekam, buntuję się, podczas gdy na świecie tak wielu ludzi choruje na raka i wielbi Boga… Dlatego postanowiłam, że poddam się Jemu, że będę taką, jaką chce mnie mieć…

Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że mam raka. I usłyszałam znów pytanie Pana Boga: Majko czy ty mnie kochasz? Przeraziłam się, że Pan Bóg tak dosłownie zadał mi to pytanie. Jednak już w obliczu ciężkiej choroby trudniej było mi odpowiedzieć: tak, Panie Boże, kocham Ciebie. To wiązało się z tym, że musiałam powiedzieć – tak Boże, oddaję Tobie wszystkie moje marzenia, plany i całą moją przyszłość. Oddaję Tobie swoje cierpienie, każdy dzień. Tak Panie Boże, rób ze mną co chcesz… To było i jest najtrudniej powiedzieć, a jeszcze trudniej wprowadzić w życie.

A jak radzą sobie z Twoim cierpieniem rodzice i rodzeństwo?

Rodzice starają się być przy mnie silni. Jednak widzę, że często są podenerwowani, pewnie wiele ich planów także runęło w gruzach. Pan Bóg daje im także trudne doświadczenie, ale doznają też dużo Jego miłości. W szpitalu spotykam wielu rodziców, którzy nie są związani z Kościołem, i widzę, jak strasznie cierpią, jak wręcz krzyczą, że nie akceptują choroby swojego, często jedynego, dziecka. Ja dzięki Chrystusowi widzę sens swojej choroby i cierpienia. Rodzice także, i to nam bardzo pomaga w dźwiganiu tego trudnego ciężaru.

Ponieważ moje rodzeństwo nie tylko jest liczne, ale i w różnym wieku, dlatego adekwatnie do niego stara sobie radzić z moją chorobą. W początkowych jej zawirowaniach, kiedy rodzice siłą rzeczy byli bardziej skupieni na mnie, mój pięcioletni brat przytulił się do taty i stwierdził, że też chce mieć raka… Cieszę się, że teraz traktują mnie już bez żadnej taryfy ulgowej, czyli kłócą się ze mną i wyzywają; ty łyso pałko… wreszcie jest normalnie.

Choroba jest próbą dla wielu osób, także przyjaciół. Nie wszyscy potrafią wyjść z niej zwycięsko…

– Widzę, jak wielu ludzi dotknęła moja choroba. Przychodzą do mnie wzruszeni, chcą mnie pocieszyć, ale zauważam, że oni są często bardziej smutni ode mnie. Pan Bóg przez chorobę pozwolił mi wychwytywać wiele szczegółów, dzięki którym zauważam, że mnóstwo ludzi jest mimo pozoru bardzo dobrych, ale też wielu z nich nosi w sobie smutek. Tego kiedyś w ogóle nie dostrzegałam.

Mój chłopak, który też jest we wspólnocie, cały czas mnie wspiera, jest ze mną. Dziś widzę, że to Pan Bóg dał nam naszą historię i bardzo nam zaufał. Daje nam takie doświadczenia, bo wie, że będziemy z Nim. Moja choroba nie zawsze sprzyja spotkaniom, ludzie też czasami nie wiedzą jak się zachować, o czym ze mną rozmawiać. Wielu też nie wie jak zareagować, kiedy widzi mnie w wielkiej kruchości, podczas gdy wcześniej byłam wulkanem przebojowości. Sprawia im też kłopot fakt, że umiem teraz więcej słuchać, gdy wcześniej to raczej wszyscy byli zmuszeni mnie słuchać i to że jestem łysa… Skończyło się pajacowanie, teraz widzą moje prawdziwe oblicze, taką jaką jestem naprawdę. Widzą, jak płaczę, jak czasem mam wszystkiego dosyć, niewątpliwie choroba jest wielkim sprawdzianem dla nas wszystkich.

Pan Bóg jest genialnym organizatorem, bo każde indywidualne doświadczenie zamienia w coś pozytywnego, z czego może korzystać wielu ludzi. Myślę, że niezwykłe jest to, że moja choroba może pomóc komuś zmienić życie… Jeśli Pan Bóg chce, żeby przez moją chorobę ktoś coś usłyszał i zobaczył, to czemu nie, może i ja na tym skorzystam.

Majko, co w chorobie jest najtrudniejsze?

– Myślę, że to, iż nie umiemy rozmawiać o śmierci, że boimy się o niej mówić. A przecież jest to nasze przyszłe życie, do którego w tej naszej ziemskiej wędrówce dążymy. Być może kiedy ją zaakceptujemy, łatwiej będzie nam pogodzić się z trudnościami, z jakimi musimy się tutaj borykać. Na pewno w walce z chorobą pomaga mi bycie w łasce uświęcającej, to, że mogę przyjąć Pana Jezusa. Niestety, zaczęłam to doceniać także dopiero teraz, w chorobie, bo w naszym życiu jest tak, że jeśli mamy coś na wyciągnięcie ręki, to często tego nie zauważamy i nie doceniamy. Myślę tutaj również o Eucharystii.

Mam wielkie pragnienie życia, chcę pójść na studia, jestem zakochana, chcę wyjść za mąż, mieć dzieci, tylko że teraz nie planuję już swojego życia, a oddaję je Panu Bogu. Nie wiem, czy ten nowotwór, z którym teraz walczę, jest jedynym, jaki mnie w życiu dotknie, a może już teraz nie dotrę do końca leczenia? Dlatego nie planuję niczego, zauważyłam, że dużo łatwiej jest zaufać Panu Bogu i codziennie zadawać Mu pytanie: co mam dzisiaj robić? Jest taki święty, który codziennie modlił się do Pana Boga: „a Ty mnie, Panie Boże, dzisiaj sobie pilnuj”. To mi się bardzo podoba i tak chcę żyć.

Rozmawiała Jadwiga Knie-Górna
www.wiara.pl