Marii

Marii

Marii popatrzyła na swoje dłonie. Były gołe. I cokolwiek to znaczyło, nie było niczym szczególnym. Zacisnęła pięści do bólu, lecz on wydał się zbyt słaby i nierealny. Też nie znaczył nic. Jej życie toczyło się niezależnie od jej myśli. Mogła na nie wpływać, ale jej wpływ na nie ograniczał się do tempa, jakie mogła mu nadać. Kierunek zmieniał się samowolnie. Najgorsze było poczucie bezsilności. Nie cierpiała go. Cierpienie? To słowo towarzyszyło jej bliskim. Ocierała się o nie na co dzień.
Patrzyła na smutne oczy dzieci. Płakała. Czy kiedyś to się odmieni? Kiedy? I na co? Jakie znaczenie miały jej uczucia, skoro dla najbliższych jej osób nie znaczyły nic. Były chwile, gdy wracała nadzieja. Lecz zaraz potem jakaś siła karała ją za każdą chwilę radości. Beznadziejność drążyła w piersiach bezdenną dziurę. Marii powoli stawała się szara i niewidoczna. Kiedyś zniknie. Nikt nie zauważy. Może ktoś szepnie? no cóż może szkoda?. Jednak nie liczyła i na to.
Tak naprawdę to jest mi smutno. Chcę, aby wreszcie to się odmieniło. Chcę, aby ta walka nabrała sensu. Aby iskra nadziei ogrzała mi ręce. Potrzebuj pomocy, wsparcia.
Na wiosnę posadzę kwiaty. Żebym tylko znalazła na to chwilę. Potem chcę widzie jak rosną, jak nabrzmiewają pąki i jak rozkwitają. Niektóre można zakląć i utrwalić w nich zapach i kolory lata. Stoją w wazonie. Potrzebuję tylko trochę nadziei.
Gonię do przodu. Walczę. Kocham.
Boże daj siłę.

Małgorzata