Wspomniał Brat przed wywiadem, iż Pan Jezus nawrócił Brata dość radykalnie. Jak to się stało?
Jako dziecko, a później także jako młody chłopak, byłem bardzo poraniony. Mój ojciec poszedł sobie z inną kobietą. Mamie trudno było żyć w samotności. Poznała kogoś, związała się z nim, a ja zostałem sam. Byłem wtedy strasznie zbuntowany. Wyjechałem do Paryża. Musiałem ciężko pracować, by dać sobie radę. Bunt, który przeżywałem, sprawił, że byłem gotowy na wszystko. Myślałem o narkotykach, ale wtedy był to swego rodzaju „luksus”. Próbowałem jednak wszystkiego innego, co świat oferował młodemu człowiekowi. Coraz wyraźniej odnosiłem wrażenie, że staczam się do dołu, że tracę wszystko. Pewnego razu przechodziłem obok kościoła. Zdarzało mi się już wcześniej wstępować do kościoła, bo mój dzidek ze strony ojca był wierzący i od czasu do czasu zabierał mnie na mszę świętą. Wszedłem zatem i zobaczyłem, że w konfesjonale siedzi ksiądz. Obecnie ta scena przypomina mi nawrócenie Karola de Foucauld, ale wówczas nie zdawałem sobie sprawy z tego podobieństwa. Podszedłem do konfesjonału. Powiedziałem do kapłana, że nie przyszedłem, żeby się spowiadać, bo to moim zdaniem nie ma sensu, ale chciałbym opowiedzieć komuś o sobie i swoich problemach. Ten ksiądz był bardzo otwarty i braterski. Poradził mi, bym spróbował odnaleźć siebie, pomagając innym. Znaleźć potrzebujących i pomagać im. Szukałem więc i spotkałem grupę młodych osób, pomagających ubogim rodzinom. Włączyłem się w tę pomoc. Taki był początek. Tam poznałem młodego człowieka, trzy lata starszego ode mnie. Ja miałem wówczas dwadzieścia trzy lata. On, sam nawrócony od trzech lat, był bardzo braterski, otwarty, nigdy mnie nie osądzał, nie próbował nawracać na siłę. Pokazywał mi jednak rzeczywistość, której wcześniej nie znałem. Zapraszał mnie na przykład do teatru na wartościowy spektakl. Któregoś dnia powiedział, że idzie wraz ze studentami na pieszą pielgrzymkę do Chartres i że jeśli mam ochotę, mogę iść z nimi. Poszedłem, choć fakt, iż biorę udział w pielgrzymce, nie miał dla mnie żadnego znaczenia. Szedłem, bo inni szli. Jednak było to dla mnie ważne odkrycie. Pierwszy raz zobaczyłem modlących się chłopców i dziewczyny. Poznałem dziewczyny inaczej. Poznałem młodych inaczej, niż dotychczas. Pamiętam, że śpiewali „Zdrowaś Maryjo”. Modlili się, rozmawiali i milczeli. Wówczas, w tamtym roku, rozważano modlitwę „Ojcze nasz”. Pod koniec pielgrzymki byłem w świetnym nastroju. Piękna pogoda, słonce, miła atmosfera. Była Uroczystość Zesłania Ducha Świętego. We Francji zboże w tym czasie jest już dojrzałe. Dziesięć kilometrów przed Chartres teren jest zupełnie płaski i z daleka widać dwie wieże katedry. Młodzież zaczęła śpiewać po łacinie „Salve Regina”. Nie znałem ani łaciny, ani tej pieśni, jednak bardzo mi się podobała. Cała ta sceneria: widok katedry z oddali, śpiew młodzieży i piękna pogoda sprawiły, iż doznałem wstrząsu. Zostawiłem grupę i poszedłem w pole, by stamtąd obserwować katedrę. Słyszałem oddalający się śpiew. Ja zostałem na miejscu. Za chwilę przechodziła następna grupa i śpiewała to samo. Potem kolejna i kolejna… Ja patrzyłem na katedrę i mijających mnie ludzi. Byłem urzeczony. Później musiałem biec, by dogonić moją grupę.
Czy to był ten przełom?
Myślę, że tak. Wydaje mi się, że nawrócenie przygotowuje się często przez pustkę wewnętrzną, cierpienie. Są to trudne momenty. Powstaje wiele pytań, na przykład: dlaczego żyję, czy nie lepiej z tym skończyć. Ja myślałem o tym, by skończyć. Wiedziałem, że nie mogę żyć w moim zranieniu, w buncie. Ogromny brak wewnętrzny i cierpienie, które przeżywałem, było dla mnie jakby olśnieniem, światłem. Gdy biegłem za moją grupą, biegłem już jako człowiek wierzący. Eksplodowały we mnie różne myśli, także przekonanie, że Jezus jest Synem Bożym, że wierzę! Do katedry wstąpiłem także z przeświadczeniem, że jestem człowiekiem wierzącym. Dziesięć tysięcy młodych zgromadzonych w katedrze zaczęło śpiewać „O stworzycielu Duchu przyjdź”. Znowu nic nie rozumiałem, ale wiedziałem, że zapraszamy Go do siebie.
Kiedy zrodziła się myśl, by zostać Małym Bratem Jezusa?
Wróciłem do Paryża, kupiłem Pismo Święte i przygotowałem się do spowiedzi. Później pomyślałem, że muszę opuścić Paryż, bo znam tam wielu ludzi z przeszłości. Kolega, który wówczas powiedział mi o pielgrzymce wyznał, że waha się, czy założyć rodzinę, czy wstąpić do seminarium i że jedzie na dwa dni do dominikanów, aby podjąć decyzję. Powiedziałem: „Ja jadę z tobą”. Rozmawiałem wówczas z młodym zakonnikiem. Niewiele wiedziałem. Uczył mnie zatem wszystkiego od początku, także tego, jak odmawiać różaniec. Spytałem, co jego zdaniem powinienem czytać. Powiedział, że najlepiej zacząć od „Dziejów duszy” św. Teresy od Dzieciątka Jezus i biografii Karola de Foucauld. Oczywiście także Ewangelię, którą zacząłem czytać już wcześniej. Czytałem Teresę i rosło we mnie przekonanie, że znalazłem to, czego szukałem — będę kontemplatykiem. Teresa dała mi odpowiedź na moje pytania. Postanowiłem wszystko zostawić dla Boga. Czytałem także biografię Karola. Przeczytałem tam o jego pobycie u trapistów. Postanowiłem zadzwonić do trapistów. Zapytałem, czy mogę ich odwiedzić. Zostałem tam przez tydzień. W dniu wyjazdu powiedziałem im, że wrócę, by wstąpić do zakonu. Powiedzieli, że nie można wstąpić od razu po nawróceniu, że trzeba czekać. Czekałem około pięciu miesięcy, znalazłem pracę i od czasu do czasu odwiedzałem ich. Był to dokładnie ten klasztor, do którego wstąpił Karol de Foucauld. Marzyłem, by jechać do Afryki i tam leczyć trędowatych albo wstąpić do zakonu. W końcu wstąpiłem do trapistów. Gdy rozpoczął się nowicjat, miałem zmienić imię. Zaproponowano mi imię Jan od Krzyża, gdyż trapiści wiedzieli, że lubię Karmel. Zgodziłem się. Przed nowicjatem otrzymałem kilka dni wolnego, abym spakował moje rzeczy. Otrzymałem pozwolenie, żeby odwiedzić małych braci, o których usłyszałem w międzyczasie. U nich przeżyłem szok. Zobaczyłem życie, o którym czytałem w Ewangelii. Życie braterskie trzech braci, tę relację między Jezusem i uczniami, ubóstwo. Ciężko pracowali wśród Arabów i byli wobec nich bardzo otwarci. Urzekła mnie wieczorna adoracja. Bracia trwali w milczeniu przed Jezusem. Pierwszy raz w życiu byłem tak blisko konsekrowanej Hostii i przez godzinę milczałem, wpatrując się w Nią. Poprosiłem trapistów, by pozwolili mi zostać nieco dłużej u małych braci. Zostałem na dwa miesiące. Przeżywałem rozdarcie, gdyż zdecydowałem się wstąpić do trapistów, lecz czułem, że moje serce jest tutaj. Ostatecznie postanowiłem wstąpić do małych braci.
Jestem szczęśliwy jako mały brat. Dziękuję Panu Bogu za to, że poprowadził mnie właśnie takimi drogami. Za to, że mogłem mieszkać z mymi braćmi na pustyni, że żyłem wśród ludzi najuboższych. Za osoby, które postawił na mojej drodze.
Jak godzi Brat kontemplację w świecie ze służbą człowiekowi?
Potrzebuję powrotów do pustelni, aby żyć tylko z Nim. Po tych dniach spędzonych w pustelni przychodzi pokusa, by zostawić wszystko, by żyć tylko sam na sam z Jezusem. Wydaje mi się wówczas, że dla mnie byłoby to łatwiejsze, ale to oczywiście jest złudzenie. Wtedy Pan Jezus przypomina mi: „Tak. Ze Mną, ale wśród ludzi”. Mam należeć także do innych osób. Nie jestem na świecie sam. Przeżywam tu pewne rozdarcie. Dobrze się czuję wśród ludzi, kocham ludzi, poświęcam się im. Cały czas mam jednak świadomość, że nie wszystko jest w pełni oddane, nie wszystko jest według Serca Jezusa. Cierpię z tego powodu. Muszę się zatem nieustannie odrywać, by wracać do Jezusa. Te powroty do Jezusa także wymagają oczyszczenia.
Formował się Brat w warunkach dość niezwykłych.
Jako młody brat byłem formowany do kontemplacji na pustyni. Później mistrz nowicjatu zaproponował mi wyjazd do Maroka, bym zamieszkał wśród muzułmanów. Ucieszyłem się, bo nie chciałem wracać do typowo katolickiego kraju. Pragnąłem żyć kontemplacją wśród osób w inny sposób wyznających wiarę w Boga. Uważałem, że kontemplacja wśród muzułmanów będzie o wiele bardziej czysta. Rzeczywiście byliśmy sami – trzech młodych braci żyjących w slumsach zamieszkałych przez dwieście tysięcy muzułmanów. Słyszeliśmy śpiewy z minaretu, nawoływania do modlitwy. Pracowałem tylko z muzułmanami. Koledzy w pracy próbowali mnie nawrócić, przekonywali, że jako niewierny będę potępiony. Mówili: wystarczy wymówić krótką formułę, by zostać zbawionym: „Nie ma innego boga, niż Bóg, a Mahomet jest jego prorokiem”.
Mieszka Brat w Polsce już kilkanaście lat i nosi w sobie zapewne jakieś refleksje dotyczące Kościoła w Polsce. Cenne mogą być dla nas spostrzeżenia człowieka, który doświadczył także życia wspólnot we Francji i w krajach, gdzie katolicyzm jest w zdecydowanej mniejszości.
Do Polski trafiłem przypadkiem. Nie miałem ochoty żyć w kraju katolickim, a trafiłem do Polski. Jest mi tu bardzo dobrze. Podziwiam waszą wiarę, podziwiam wiarę prostych ludzi. Jest jednak coś, czego mi tutaj nieco brakuje. Czasem brakuje mi zachwytu Jezusem. Brakuje mi potrzeby, by wracać cały czas do Jezusa. Podziwiam tę wierność w chodzeniu do kościoła, w wypełnianiu przepisów i tradycji, pojawia się jednak maleńkie pytanie: gdzie jest w tym wszystkim Pan Jezus? Oczywiście, nie mam prawa nikogo sądzić i nie chcę tego robić. Zauważam po prostu, iż ludzie są bardzo przyzwyczajeni do tego, że są katolikami, ale czasami nie czuję obecności Jezusa. Nawet w czasie wystawienia Najświętszego Sakramentu, gdy Pan Jezus jest ukazany w tej błyszczącej z daleka monstrancji, cały czas śpiewamy, są litanie, różańce… Brakuje mi wtedy prostego trwania przed Jezusem, milczenia, zwykłego patrzenia na Niego, medytowania Ewangelii, powrotu do Jego słów, zachwycania się nimi. W Jego słowach cały czas odnajduję coś nowego, świeżego. Pamiętam, że w tamtym roku uderzyły mnie mocno słowa Ewangelii według św. Jana, które wiele razy już słyszałem i medytowałem. W prologu jest napisane, iż Jezus jest łonie Ojca. Zatrzymałem się niespodziewanie na tych słowach i zacząłem rozmyślać. Jak to, Jezus jest w łonie Ojca? Czy może być większa zażyłość: znajdować się w czyimś łonie? A przecież Jezus obiecał nam, że pójdzie przygotować nam mieszkanie, byśmy zamieszkali tam, gdzie On. Zatem i my będziemy mieszkali w łonie Ojca? Dostąpimy tak wielkiej zażyłości? Tyle razy czytałem te słowa, a uderzyły mnie właśnie teraz.
Trzeba trwać w łonie Ojca. Nic więcej nie trzeba robić. Trwać, milczeć, przytulić się do Boga. Nic więcej.
Dlaczego łatwiej nam działać, niż po prostu trwać przed Jezusem?
To jest w pewnym stopniu zrozumiałe. Jesteśmy mobilizowani do działania. Przykazania mówią nam, co mamy robić, czego nie robić. Ludziom mówi się zatem często, że trzeba się spowiadać, chodzić na mszę, przestrzegać przykazań. A my tymczasem jesteśmy zaproszeni do czegoś jeszcze większego. Jesteśmy zaproszeni do miłości. Jesteśmy zaproszeni do tego, by poznać Boga i kochać Go, starać się być podobnym do Niego. Jest w nas Duch Święty, stąd też to pragnienie zbliżenia się do Boga.
Jeśli rzeczywiście tym nie żyjemy, wystarcza nam podstawa: chodzić co niedzielę na mszę, nie pić, nie kłócić się z innymi, nie kraść i wszystko jest w porządku. W porządku pewnie tak, ale trochę szkoda, że tylko tyle, bo jesteśmy zaproszeni do czegoś znacznie większego. Jesteśmy zaproszeni, by kochać Boga. Jezus prosi: Trwajcie w miłości mojej. Zaprasza nas do tego, by trwać. My tymczasem nie zdajemy sobie często sprawy z tego, że chrześcijaństwo to nie religia obowiązków, lecz religia miłości.
Syn marnotrawny postanowił wrócić do ojca, gdyż nie odpowiadały mu strąki, pokarm dla świń. Czy nie jest tak, że nam obecnie te strąki czasem nieźle smakują?
To oczywiście pułapka. Telewizja, reklama skutecznie zachęcają nas, aby coraz bardziej „korzystać z życia”. Wszystko trzeba mieć najlepsze, najdroższe, lepsze, niż inni: najszybszy samochód i najpiękniejszy dom. Myślę, że to są współczesne strąki. Pismo Święte pokazuje nam jednak, że bogaci ludzie też potrafią być nieszczęśliwi, cierpią, mają poważne problemy. Przeżywają wewnętrzne trudności, często popadają w depresję, samotność. Bóg jednak działa także w sercu dzisiejszego człowieka. Ciągle go zaprasza. Mówi: „Ja jestem tutaj, w twoim sercu. Przestań kombinować, działać, biegać. Zobacz, że jestem w twoim sercu i czekam na ciebie”.
Przed wywiadem wspomniał Brat, że szczególnie ważnym miejscem spotkania kapłana z osobą świecką jest konfesjonał…
Muszę przyznać, że miałem kiedyś żal do duchownych we Francji o to, że jeśli już ktoś zaczyna się nawracać i przychodzi do konfesjonału, by spytać co ma czynić, kapłani zamiast zachęcić go do pogłębienia wiary poprzez czytanie Ewangelii, trwanie na modlitwie, nakłaniają do zaangażowania, działania, zorganizowania czegoś. Nastawia się takiego człowieka od razu na działanie. Wolałbym, by mówiono: zamilcz, wycisz się, spróbuj się modlić, spróbuj lepiej poznać Boga i w sercu szukać wolę Bożą. Sporo ludzi przychodzących do spowiedzi, mających dobre pragnienia, nie czuje się szanowanymi, ani rozumianymi. Skąd to się bierze? Księża lubią skuteczność. Mówią o modlitwie, ale sami za mało się modlą, za mało milczą. Wtedy nie są w stanie pomóc. Aby prowadzić do Jezusa, trzeba najpierw samemu nosić Jezusa w sercu. Jeśli nie żyjemy z Jezusem i nie nosimy Jezusa w sercu, trudno pozwalać Jezusowi mówić przez nas. Wtedy mówimy my, wtedy pojawia się pragnienie skuteczności, działania i tylko to możemy ludziom zaoferować. A szkoda.
Sakrament spowiedzi to bardzo ważny moment spotkania z Jezusem. Mam głębokie pragnienie powiedzenia spowiednikom, że dotykają materii, która należy do Boga. To nie są sprawy zawodu. To są rzeczy, które dotykają duszy człowieka, więc należą do Boga. Dlatego należy w czasie spowiedzi najpierw przywołać Ducha Świętego, aby otworzył nam oczy, uszy, przede wszystkim jednak serce, by umieć wczuć się w to, czego pragnie człowiek, czym żyje. Nie spieszyć się z gotowymi rozwiązaniami, lecz potrafić milczeć i wypowiadać z głębi serca skromne rady przepełnione otuchą. Wtedy będzie widać, że naprawdę szanujemy człowieka i mamy rzeczywiście do czynienia ze spotkaniem z Bogiem. To bardzo, bardzo wymagające. Nie chodzi o samo tylko spełnianie przepisów, to ma być spotkanie z Bogiem i tylko Duch Święty może nas do niego prowadzić. On zacznie działać, gdy Mu się oddamy. Sami pozostaniemy zawsze bardzo, bardzo biednymi.
Wiem, że ma Brat nieco zaskakujący wzorzec kontemplatyka.
Podziwiam dobrego łotra, jest mi kimś bliskim. Bardzo lubię pewną wypowiedź św. Augustyna, w której pyta łotra, jak to się stało, że rozpoznał w Jezusie Mesjasza. Skąd wiedział, że to właśnie On? Przecież nie poznali go kapłani, ani uczeni w piśmie. Łotr odpowiedział: „Nie znałem Go wcześniej, nic o Nim nie wiedziałem. Ale kiedy byliśmy na krzyżu, On patrzył na mnie, a ja patrzyłem w Jego oczy. Wtedy wszystko zrozumiałem”.
Myślę, że zbyt rzadko staramy się patrzeć Jezusowi w oczy.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.
www.wiara.pl